Pracuje jako fotograf komercyjny, ale w swoich zdjęciach pozostawia dużo miejsca na przypadek. Często sięga po fotografię analogową, bo uważa, że dzięki jej niedoskonałościudajesiępokazaćułamekprawdy.
Nie uczyłem się jej nigdy w żadnej szkole, studiowa- łem prawo. Podglądałem trochę dziadka, który miał
serię różnych analogowych aparatów. Kiedy miałem sześć lat, załadował dla mnie jeden z nich i mogłem porobić sobie zdjęcia. Na koniec wywołaliśmy razem film. Kiedy dziadek zmarł, przez kilkanaście lat nie miałem styczności z fotografią. Zafascynowałem się nią ponownie
od strony graficznej. W 2003 roku wziąłem udział w konkursie graficz-nym, który organizowała firma Herlitz. Zrobiłem serię okładek, dzięki której udało mi się znaleźć w czołówce konkursu. W ramach nagrody dostałem zlecenie na zrobienie okładek zeszytów. Za zarobione w ten sposób pieniądze kupiłem swój pierwszy cyfrowy aparat.
Będąc w liceum, fotografii uczyłem się sam. Pierwszymi modelkami były dziewczyny, z którymi się spotykałem. To one pozowały mi do portretów. Podczas studiów prawniczych wyjechałem do Barcelony na Erasmusa. Wziąłem ze sobą aparat i w wolnym czasie fotografowałem współlokatorów. Cały czas to była jednak „kumpelska fotografia”. Nikt mi nie tłumaczył takich rzeczy jak światło czy kompozycja. Nie mam zaplecza akademickiego.
Pracowałem jako grafik w firmie z branży custom pu- blishing. Tam poznałem Mikołaja Jaźwieckiego, z którym założyłem agencję I Like Photo. Wspólnymi siłami staraliśmy się przebić na rynek warszawski. Na początku poszedłem na rozmowę do agencji Photoshop. Wyszedłem
z niej mocno sfrustrowany, bo ludzie, z którymi się spotkałem, nie mówili dużo o moich zdjęciach, a skupili się na takich szczegółach jak retusz. Wtedy stwierdziliśmy z Mikołajem, że może by tak samemu założyć agencję. Wydawało nam się, że grupa ludzi będzie miała większą siłę przebicia niż pojedynczy człowiek.
Ja skupiam się na aspekcie artystycznym, a Mikołaj jest takim taranem, który przebija wszystkie mury. Cały czas mobilizuje mnie do działania. Myślę, że jesteśmy zgranym duetem, w którym jeden bez drugiego nie może funkcjonować.
Trzeba było umówić się na jak największą liczbę spotkań. Jednym z pierwszych naszych zleceń była studyjna sesja do InStyle. Jako młody fotograf uważałem, że jestem bardzo dobry i nic mnie nie zaskoczy. Teraz mam dużo więcej pokory, ale wtedy jej nie miałem. Podczas tej sesji nos został mi utarty. Po raz pierwszy pracowałem w wielkim studiu. Byłem przyzwyczajony do tego, że sam sobie przestawiam lampy na sesji, a tu byli asystenci, którzy byli za to odpowie- dzialni. Trzeba było się z nimi komunikować, a ja miałem z tym lekki problem.
Pochodzę ze Śląska, pierwszy raz zderzyłem się z warszawską ekipą: stylistami, producentami. To był dla mnie szok. Nie byłem przyzwyczajony do pewnych póz, zachowań. Na początku bardzo się tym denerwowałem.
Jednak im więcej sesji miałem na koncie, tym pewniejszy siebie się stawałem.
Dziwiło mnie, że kiedy zacząłem robić zdjęcia w Warszawie, spadła jakość mojej pracy. Nie bardzo to rozumiałem. Pracowałem z profesjonalistami, na najlepszym sprzęcie, a robiłem gorsze zdjęcia. Nie byłem z siebie zadowolony. Potrzebowałem roku, żeby zyskać swobodę działania w komercyjnych sesjach. W tym momencie jak wchodzę na sesję, to czuję wolność. Wiem, że mogę dogadać się ze wszystkimi i uzyskać zamierzony efekt. Kiedy miałem 17–18 lat przeglądałem zagraniczne „Vogue” i tam obserwowałem Paolo Roversiego czy Petera Lindbergha. Przemawiała
do mnie malarska plastyka ich prac: miękkie i naturalne światło, delikatne kontrasty. Dziś wolę prostsze rzeczy.
Rzeczywiście teraz lata 80., 90. są na topie, ale to też są czasy mojej młodości, więc mocno się z nimi utożsamiam. Często przywołuję wspomnienia tamtych lat. Mam do nich duży sentyment. Być może przekłada się to na moją fotografię. Malarskie światło i kolorystyka to było moje kolejne skojarzenie.
Myślę, że bardzo się ze sobą przenikają, zwłaszcza jeśli chodzi o widzenie kolorów. Jak siadasz przed pustą kartką papieru z akwarelami, to decydujesz, jakie chcesz przemycić kolory. Z fotografią jest podobnie, możesz przesuwać kadr na lewo czy prawo i zauważać inne kolory. To jest uwolnienie od fotografii.
W malarstwie mam jeszcze większą dowolność. Nic mnie nie ogranicza. Bardzo to lubię.
W czasach to ekstrawagancja, na którą pozwala sobie niewielu fotografów.
Kilka kampanii zrobiliśmy analogowo, wiele edytoriali robię na negatywie. Otwiera to świat niesamowitej plastyki, która jest czasami niedoskonała, ale za to prawdziwa. Czasami irytuję się, że nie mogę zaplanować pewnych rzeczy, ale z drugiej strony to jest najpiękniejsze w fotografii. Z jednej strony cieszę się, że jest to takie niezbadane, a z drugiej chciał- bym mieć nad tym kontrolę.
Od dawna ciągnie mnie w kierunku błędu czy niedoskonałości. Rzeczy idealne, zrobione „od linijki” nie wywołują u mnie emocji. Lubię paprochy na zdjęciach, kadry nieostre, prześwietlone – rzeczy, które są wynikiem chwili czy emocji. Tego nie da się powielić. Każdy błąd musi być jednak pod kontrolą. Jeśli modelka nie będzie miała światła na twarzy, to ta magia może prysnąć.
Jest z tym coraz lepiej. Robiliśmy kiedyś sesję modową do Elle. Na początku usunąłem paprochy, bo myślałem, że nie spodobają im się. Ale stało się odwrotnie. Zadzwonili do mnie i poprosili, żebym wrócił do pierwotnej wersji, czyli tej z widocz- nymi zabrudzeniami na negatywie. Bywały też i odwrotne sytuacje. Robiłem też kiedyś taki edytorial. Wysłałem czyste, nieobrobione skany zdjęć. W tym przypadku poprosili mnie jednak o podkręcenie ich, bo obraz był bardzo płaski i nie rozumie- li, „co autor miał na myśli”.
Ostatnio dotarło do mnie, że pracuję bardzo szybko. To jest chyba sposób pracy bliższy snapshotowi. Nie lubię wystudiowanych kadrów, ponieważ są dla mnie nieprawdziwe. Chcę zawsze pokazywać cząstkę prawdy, nawet w fotografii komercyjnej. Może to być krzywo zwisająca ręka, noga, która nie jest idealnie usta- wiona albo mina modelki pokazująca emocję, której nie można tak prosto nazwać.
w miejsce, gdzie rzeczy nie są zero-jedynkowe. W swoich zdję- ciach pozostawiam bardzo dużo miejsca na przypadek, bo wtedy czerpię przyjemność z fotografowania.
Nie lubię wystudiowa- nych kadrów, ponieważ są dla mnie nieprawdziwe. Chcę zawsze pokazywać cząstkę prawdy, nawet w fotografii komercyjnej.
Cały czas jeździmy z I Like Photo. Robiliśmy sporo kampanii w Stanach, Francji oraz Londynie, który jest wymarzonym kierunkiem dla każdego fotografa mody. Mam wrażenie, że w Polsce nadal mamy problem z dostępem do luksuso-wych marek, co w fotografii mody jest bardzo ważne.
Cały czas staram się szukać rzeczy, które będą mnie delikatnie rozwijały i czymś takim jest praca za granicą. Stanie w miejscu nie jest dobre.
Obserwuję fotografów modowych i to jest dla mnie bardzo mobilizujące. Łukasz Pukowiec, Sonia Szóstak, Zuza Krajewska, Bartek Wieczorek, Mateusz Stankiewicz – to fotografowie, którym się przyglądam. Jest między nami nutka rywalizacji, może nawet zazdrości, ale to nie jest paraliżujące. Dzięki temu zachowany jest wysoki poziom. To świadczy także o tym, że nasz polski rynek się rozwija.
Super rzeczą było to, że na polskim rynku pojawił się „Vogue”. Poczułem się bardzo nakręcony. Widzę, że wielu ludzi zmobilizowało się do pracy. To jest wielki świat fotografii mody, który zajrzał do nas. Ten tytuł otwiera wiele drzwi.
Chcę skupić się na rozwoju zagranicznym oraz poszerzać wachlarz swoich fotograficznych umiejętności. Trzy lata temu kupiłem sobie kilka aparatów analogowych: Graflexa, Mamiyę, Leikę, Olympusa Mju. Teraz przyszła pora na format 6×7.